niedziela, 30 sierpnia 2009

I Stand Alone


Jeśli oglądaliście „Nieodwracalne”, na pewno przypominacie sobie pierwsze scenki, w których nagi mężczyzna zwierza się swojemu kumplowi z problemów (np. z tego, że sypiał z własną córką). Po obejrzeniu całości długo zastanawiałam się nad tym fragmentem. Oczywiście, jako wstęp sprawdziły się świetnie… Ale kim był ten facet? Jak wyglądała jego przeszłość?… Tak bardzo zdołał mnie zaintrygować. Aż pewnego dnia odkryłam, iż ów pan to główny bohater poprzedniego filmu Gaspara Noe „Sam przeciw wszystkim”. Przed obejrzeniem nastawiłam się na klimat równie przygnębiający co w „Nieodwracalne” i równie szokujące sceny. I jak się okazało, nie doceniłam go.
Jest to opowieść o rzeźniku, który posiada spory bark doświadczeń i ostatecznie mieszka sam z córką. Pewnego dnia niesłusznie oskarża chłopca o gwałt na niej i zabija młodziaka w gniewie. Trafia do więzienia, zaś córka zostaje wysłana do domu opieki. Po wyjściu na wolność, Rzeźnik wdaje się w romans z właścicielką baru, która go zatrudniła. Zostaje zmuszony do zamieszkania z ciężarna kochanką i jej matką. Kobieta obiecuje pomóc rzeźnikowi w otwarciu sklepu, lecz jedna ze sprzeczek kłótliwej pary powoduje w końcu nieszczęście. Wtedy to Rzeźnik postanawia porzucić całkowicie swoje dotychczasowe życie i zapomnieć o przeszłości – zostawia kochankę z dzieckiem i wyjeżdża do północnego Paryża, zaopatrzony tylko w rewolwer i 300 franków. Niestety z powodu przeszłości napotyka na drodze same problemy, a w dodatku nie może przestać myśleć o swojej córce…
Znajomość tak dużej ilości faktów nie zaszkodzi w oglądaniu filmu – to zaledwie początek jednej z najbardziej przygnębiających i demotywujących produkcji, jaką w życiu widziałam. Z pewnością na co dzień spotykacie na drodze milczących, gburowatych starszych panów, którzy potrafiliby swoim wzrokiem doprowadzić dziecko do płaczu, a was zganiają za byle co. „Sam przeciw wszystkim” to studium psychologi takiego właśnie człowieka, upokarzanego na każdym kroku, przepełnionego nienawiścią do życia, pozbawionego wszelkiej nadziei i obowiązku posiadania moralności. Każdy wzbudza w nim gniew, pogardę i chęć zabijania. Narracja w tym filmie przypomina mocno „Ulysessa” Jamesa Joyce`a. Zapoznajemy się z każdym przemyśleniem, każdym planowaniem, każdym spostrzeżeniem, każdym wspomnieniem Rzeźnika. A wszystkie jego uwagi do świata są tak trafne i dosadne, że łowcy „dobrej gadki” powinni siedzieć przy tym filmie z notatnikiem i długopisem. 
Niesamowitość „Samego przeciw wszystkim” polega na realizmie – wszystko tu wygląda tak identycznie jak w życiu codziennym, iż chwilami ma się wrażenie, ze słyszy się historię swojego sąsiada czy dalekiego wujka. Jakiż podobny jest ich bujny i bolesny życiorys do losów Rzeźnika… I zachowują się oni właściwie identycznie. Po tym filmie jednak zupełnie przestało mnie to dziwić. Natłok myśli Rzeźnika sprawia, iż jego niemoralne, niekulturalne zachowanie wydaje się być całkowicie normalne i na miejscu. Przeraziło mnie to dużo bardziej niż najokropniejszy horror. Nie ma bowiem na świecie większego nieszczęścia, niż stać się kimś takim jak Rzeźnik, zostać tak spaczonym i okaleczonym „na duszy”. Wizja takiego człowieka przygnębia i przeraża, choć napotykamy ją właściwie na co dzień…
„Rodzimy się sami, żyjemy sami i sami umieramy” – tak brzmi motto tego filmu. Od początku Rzeźnik przemierza Paryż w zupełnej samotności, mijając długie mury i zostawiając koło nich ślady swoich zdruzgotań i irytacji. Czy nie tak właśnie wyglądają znane nam popołudnia, kiedy zmierzamy do kogoś po pomoc w ciężkich czasach, gdy zostaniemy już zupełnie sami? Część ludzi dociera do pewnego momentu, gdy odwracają się od nich wszyscy, nikt nie napełni ich na nowo nadzieją na lepsze jutro i nie napompuje ich na następne lata życia. Wtedy to rodzi się najwięcej myśli o samobójstwie. Jednak w takich chwilach zostanie przy nas jedna osoba. Tylko ta jedna, która kocha nas bezgranicznie i bezwarunkowo, mimo wszystkich porażek i nieszczęść jakie za sobą niesiemy. I potrafi ona przez chwilę zdziałać więcej niż najlepszy psycholog – da na nowo siłę do życia, tak jak było właśnie w przypadku Rzeźnika.
Ciężki film, niesamowicie wręcz realistyczny i pesymistyczny. Z pewnością wiele osób nie wytrzyma tej dawki gorzkich przemyśleń, tragedii jaką jest rzeczywistość i zła, które choć ukryte, wybucha w umyśle ze zdwojoną siłą. „Nieodwracalne”, choć było brutalne i przejmujące, nie wyprówało optymizmu z człowieka z taką siłą jak „Sam przeciw wszystkim”. Radzę się uzbroić psychicznie przed oglądaniem. Wrażliwym zaś zupełnie odradzam. Naprawdę, można się załamać nerwowo…

10/10

piątek, 28 sierpnia 2009

Tokyo Gore Police


Japończycy oraz inni Azjaci to niesamowite osobniki. Może ich ogół sprawia wrażenie bezgranicznie denerwującego, pozbawionego indywidualizmu i żyjącego poza rzeczywistością… Ale to przecież oni są królami w świecie kina gore, mojej ostatnio lekko zaniedbanej miłości.
A forma „goreżyserów” z Azji nie spada, czego dowodem jest choćby powstały niedawno „Tokyo Gore Police”.
Nad Tokyo sprawuje władzę doskonale wyszkolona, nowoczesna, sprywatyzowana policja, która ma chronić obywateli przed „inżynierami” – ludźmi zarażonych dziwnym wirusem, który modyfikuje ich ciało i umysł, a także zmienia w niebezpiecznych drapieżców. Ruka, sierota po ojcu policjancie, jest dumą tokijskiej policji – rozprawia się z inżynierami szybko, z klasą i bardzo krwawo. Nikt nie podejrzewa nawet, że inżynierowie próbują ją przeciągnąć na swoją stronę i mają ku emu bardzo dobre argumenty…
Fabuła z pozoru wydaje się niezbyt skomplikowana, lecz uwierzcie mi – nie sposób wyliczyć wszystkich tu smaczków i skomplikowanych motywów postępowania bohaterów. Nie dajcie się również nabrać na jej powagę. „Tokyo Gore Police” to prawdziwy misz-masz stylistyczny, łączący w sobie psychodelę, psychologiczny horror gore, kiczowatą komedię, melodramat, kino sztuk walki i polityczny kryminał. A wszystko to przecina się w najmniej oczekiwanych momentach. Nawet w trakcie bardzo nostalgicznych scen, nad akcją wisi ogromna dawka dystansu. Głównie za sprawą Tokyo, w którym wszystko się rozgrywa. Gdzie nie spojrzymy, tam gdzieś reklamują przyrządy do samobójstw, cukierkowa lalunia dopinguje władze w krwawych potyczkach, a w barze ze striptizem występują kobiety po eksperymentach medycznych (ach ta kobieta-ślimak czy kobieta-krokodyl…). Groteska na grotesce, absurd na absurdzie, brutalność, na brutalności… Sama Ruka wydaje się być najpoważniejsza w całym tym towarzystwie. Grająca ją Eihi Shiina już po „Grze Wstępnej” zaskarbiła sobie moją sympatie, zaś po seansie TGP, dołączyła do grona moich ulubionych aktorek. Prawdziwa mistrzyni dwuznaczności.
W TGP najbardziej rzuca się w oczy doskonała robota przy montażu. Ten film jest do bólu fotograficzny – każdy kadr mógłby osobno zrobić furorę w świecie zdjęć. Wszystko zostało nakręcone z idealnej perspektywy, w idealnym świetle, spowolnienia występują dokładnie tam gdzie powinny, a satyryczne wstawki totalnie mieszają w głowie. Najbardziej utkwił mi w pamięci widok głównego czarnego charakteru na tle wielkiego księżyca oraz to:



Jak dla mnie – MISTRZOSTWO ŚWIATA, które powinno otrzymać wszelkie nagrody. Coś cudownego!

TGP nie pozwala się nudzić. Nie napotkamy tu żadnych dłużyzn ani zbędnych scen. To prawdziwa jazda bez trzymanki, po której niczego nie można się spodziewać. A kolejka ta pędzi i pędzi przez przeróżne korytarze i zwalnia tylko chwilami, gdy akcja musi wznieść się w górę. Mimo ogromu różnorodności wszystko tu trzyma się kupy i naprawdę wciąga. Naprawdę dziwiło mnie, ze w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze kręci takie filmy. Pewnie nie każdemu spodoba się tego typu artystyczny nieład, ale nie zaszkodzi spróbować.

8/10

środa, 12 sierpnia 2009

Medium


Nie jestem fanką polskiego kina. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć ojczyste produkcje, które uważam za udane. A jeśli chodzi o zjawisko pt. „Polski Horror”, to albo jestem w tym temacie zupełnie do tyłu, albo takowe zjawisko to fikcja bądź totalny underground, z którym obeznani są tylko szczęściarze.
Ja niedawno zostałam wprowadzona w ich grono, zapoznając się z pierwszym polskim horrorem (dreszczowcem?), który prezentuje naprawdę wysoki poziom pod każdym względem, lecz jest nieznany wśród publiczności. A szkoda. Proszę państwa, „Medium”.
Film rozgrywa się w Sopocie za czasów hitlerowskich. Greta, siostra słynnego astrologa Ernesta Wagnera, nawiązuje kontakt z medium o niespotykanej mocy. Nie jest w stanie go zlokalizować. Odkrywa tylko, iż jest on śmiertelnie chory, a także zawładnął umysłami trojga ludzi. W tym samym czasie komisarz Selin zaczyna zajmować się sprawą ataku na Andrzeja Orwicza, właściciela hotelu. Głównym podejrzanym jest jeden z lokatorów w hotelu, który ostatnimi czasy nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego opuszcza w nocy swój pokój. W trakcie śledztwa Selin dowiaduje się, ze pewna nauczycielka co noc kradnie z muzeum drogocenną suknię, po czym odnosi ją na miejsce. Wtedy także mężczyzna w białym kapeluszu przyjeżdża z Warszawy do Sopotu, lecz nie wie nawet w jakim celu. Sam komisarz zauważa u siebie dziwne zachowania – co rano budzi się w koszu na plaży zamiast w domu. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy mężczyzna w białym kapeluszu odwiedza Ernesta, który przepowiada mu śmierć tego samego dnia. 
Moja opinia na temat filmu może być lekko wypaczona z powodu fatalnych warunków, w jakich przyszło mi oglądać „Medium”. Czego jednak mogę być pewna to niesamowitego klimatu i niepokoju, który uderzał z ekranu. Do dzis cieżko mi uwierzyć, ze Polakom (brawa dla Koprowicza) udało się to osiągnąć. A wszystko to dzięki fantastycznej grze aktorskiej i ciekawym plenerom. Sceny w żółwim akwarium najbardziej zostają w pamięci.
Co do scenariusza – może na tle swiatowym nie jest on specjalnie oryginalny, lecz z całą pewnością dopracowany. Wszystkie szczegóły historii świetnie przeplatają się ze sobą, a opowieść stopniowo i logicznie zaczyna nabierać sensu. Dodatkowego smaczku dodaje tu obecny nazizm (aspirant Krank, który udaje pomocnika komisarza, a w rzeczywistości donosi na niego) i paranormalne zjawiska, w które wierzono wiele lat temu.
No i ostatnia ważna sprawa – zakończenie. To co najłatwiej można zepsuć, Koprowiczowi wyszło wyśmienicie. Nie liczcie na happy end, ani jasno postawioną sytuację.
Niestety nawet w takiej produkcji muszą znaleźć się złe strony. W tym przypadku – montaż. Ja rozumiem, że w latach 80. ludzie nie rozumieli jeszcze, że kadr rozpoczynający się w miejscu cięcia poprzedniego to fatalne rozwiązanie, które nigdy nie wypala, ale mimo to psuje to wrażenie.
Mogę śmiało ocenić „Medium” tak jak filmy z całego świata, jako że poza Polską, jest on bardzo ceniony. No. Nareszcie znalazłam polską produkcję, z której mogę być dumna.

8/10

środa, 5 sierpnia 2009

Rawhead Rex


Adaptacje książek/opowiadań Clive`a Barkera mają to do siebie, że udają się tylko wtedy gdy on sam je reżyseruje. Wystarczy spojrzeć na pierwsze części „Hellraisera” i „Candymana”. Niestety pan Barker bardziej zajmuje się pisarstwem niż reżyserstwem, dlatego pod jego nieobecność powstają takie gnioty jak „Nocny Pociąg z Mięsem” i reszta sagi z Cenobitami w tle. Powstawało jeszcze trochę ekranizacji dzieł Barkera, które poziomem przypominały ekranizacje książek Kinga (innymi słowy – były żenujące). „Rawhead Rex” to jedna ze starszych, którą zdobyć bardzo ciężko. Gdy w końcu się udało, okazało się, że czeka mnie hiszpański dubbing (cholera, a hiszpański podział się w „Angustii”?!)…
W pewnej wsi przez przypadek zostaje uwolniony potwór zwany „Królem Trupiogłowym”, który wyrusza, aby zmniejszyć liczbę mieszkańców wioski. Poprzez witraż w kościele ze swoim wizerunkiem udaje mu się opętać księdza i uczynić go swoim sługą. Na nieszczęście w tym samym czasie Howard przebywa w Albion z rodziną i zbiera materiały do książki o tym właśnie Domu Bożym. Ofiary zaczynają się mnożyć, podobnie jak naoczni świadkowie ataków potwora, do których dołącza także Howard. Policja jednak nie chce wierzyć w ich wersję wydarzeń i podążają niewłaściwym szlakiem, narażając mieszkańców na zbliżającą się śmierć.
Uff... Naprawdę ciężko mi było opisać fabułę tego filmu na tyle, aby brzmiało to przekonująco. Bo pomysł może i się zarysował, nie można tu Barkerowi niczego zarzucić. Jednak pan reżyser odwalił, za przeproszeniem, totalną kichę. Od czego tu zacząć… WSZYSCY bohaterowie „Rawhead Rex” podnoszą ciśnienie swoim idiotycznym zachowaniem – reagują z opóźnionym zapłonem, zamiast atakować słabszego od siebie tylko się wydzierają i dają obijać sobie mordę, przybiegają w odpowiednie miejsce dosłownie w tej samej sekundzie, nie potrafią przejść bokiem chodnika, widząc całującą się parę… Głupi detektyw zaś naoglądał się chyba za dużo Kojaka, bo szuka spisków wszędzie, gdzie są niemożliwe. Sam główny bohater Howard, podejmuje i zmienia decyzje 30 razy na minutę. Nie ma problemów z otwarciem bramy, gdy jego córka krzyczy, zaś zastyga bez ruchu w bramie, gdy jego syn jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. „Byłem tam i widziałem jak go zabija!” – doprawdy, imponujące. Co do „świetnych cytatów tego filmu należy także dialog proboszcza i policjanta…
- Proboszcz?
- Tak! Wdarł się do środka!
- A gdzie proboszcz jest?
Eh… Pewnie poszedł na dziwki, jak do wielebny.
Sam Król Trupiogłowy zaś… No… Wygląda jak mniejsza wersja King-Konga w plastikowej masce i noktowizorami w oczach. Ja rozumiem, że w tamtych czasach ciężko było o dobre efekty, ale jednak w trakcie filmu widać, ze były one możliwe. Bo efekty specjalne to jeden z nielicznych plusów tego filmu. Drugim jest to, że Król nie jest „mhhochnym nocnym łowcą’ i atakuje także za dnia.
Najgorsze jest jednak to, ze twórcy starali się widocznie, aby ten film naprawdę straszył czy chociaż był poważny. Jednak niedorzeczności, idiotyczni bohaterowie i zupełnie nierealne zwroty bardziej przypominają zabiegi z typowych kiczowatych horrorów rodem z Tromy. Z tym, ze panowie z owej wytwórni przynajmniej nie silą się na powagę…
Szkoda
2/10

wtorek, 4 sierpnia 2009

Anguish


Czasami warto cofnąć się w czasie i obejrzeć jeden ze starszych filmów. Czasami warto nie posłuchać się Filmweba, na którym fani ocenili „Angustia” na zaledwie „Niezły”. Nic dziwnego, że mało kto o tym filmie słyszał. Czyżby był za ciężki dla widowni z lat 80-tych?
Główny bohater, John, to jeden z najlepszych chirurgów plastycznych, który niestety ma coraz większe problemy ze wzrokiem. Mieszka w ogromnym domu z matką, która widzi w nim przyszłego geniusza i nie wyobraża sobie, żeby mogli się kiedykolwiek rozstać -, a także ze stadem ślimaków i gołębi. Wszystko wydaje się tkwić w harmonii, dopóki John nie zostaje zwolniony z pracy. Zawiedziona mamusia poddaje więc syna hipnozie i zmusza go do zabicia kobiety, przez którą stracił posadę. Nakazuje mu także wyłupać jej oczy, aby umieścić je w swojej i tak już pokaźnej kolekcji.
Na tym skończę z ujawnianiem fabuły, bowiem od tego momentu widz może się przekonać, jaki jest prawdziwy cel filmu, i o czym tak naprawdę opowiada. Nie bez powodu wielu ludzi odnosiło się do „Udręki” niechętnie, tylko dlatego, że musieli poznać go poprzez ekran monitora, a nie w sali kinowej. Uwierzcie mi, gdyby teraz ponownie dostałby się na wielkie ekrany, ludzie biliby się o miejsca, niczym o bilety do cyrku czy publiczną egzekucję. „Angustia” posiada bardzo dobitną treść i nie ma mowy o żadnym przeroście nad nią. Np. hipnozy cudownej mamuśki nie tylko działały na jej syna, ale także w znacznym stopniu na samego widza.
Świetny montaż, patenty, gra aktorska… Jedyne co mnie raził, to zachowanie jednej z głównych bohaterek, o której nie mogę powiedzieć zbyt wiele (gdzie podziałaby się niespodzianka?). Tak infantylnego, rozryczanego i dziecinnego bachora już dawno nie widziałam. Jej własna koleżanka określiła ją „Jesteś gorsza od mojego młodszego brata”. Uf. Przynajmniej wiem, że był to efekt zamierzony.
Żałuję tylko, ze nie obejrzałam oryginału w języku hiszpańskim, który ponoć brzmi dużo lepiej.
Oglądać.

9,5/10

niedziela, 21 czerwca 2009

"Slumdog: Milioner z Ulicy"


Niedawno po raz pierwszy miałam okazję uczestniczyć w wydarzeniu znanym jako „Noc Kina”, które odbywa się co pół roku w każdy Multikinie w Polsce. Impreza ta oferowała dość szeroki wybór filmów po dość śmiesznie niskiej cenie 17zł (13 dla posiadaczy karty multikinomaniaka). Jednak jeśli zamierzało się obejrzeć je w całości, można było zaliczyć 3 z nich. Jednym z wybranych przeze mnie filmów był „Slumdog: Milioner z ulicy”, na który już dawno narobiłam sobie „smaka’.
Jamal Malik, pochodzący z ubogiej dzielnicy Bombaju, bierze udział w hinduskiej wersji milionerów, gdzie do wygrania jest 20 000 000 rupii. Chłopak przedstawiający się jako prosty pomocnik w firmie telekomunikacyjnej („herbaciarz”) okazuje się znać odpowiedzi na wszystkie konkursowe pytania. Wzbudza to podejrzenia, jakoby oszukiwał na przeróżne sposoby. Gdy już ma stanąć do boju o najwyższą stawkę, zostaje zatrzymany przez policję na przesłuchanie, które ma dowieść, skąd „herbaciarz” wie o tak trudnych rzeczach. Na posterunku Jamal ogląda ze śledczymi cały program od nowa i opowiada, w jaki sposób poznał każdą z poprawnych odpowiedzi. Szybko okazuje się, że wszystkie poznał w trakcie ciężkiego życia na hinduskich ulicach i właściwie wolałby ich w ogóle nie znać…
Mój chłopak podsumował „Slumdoga” tak: „W życiu bym nie przypuszczał, że będę siedział z zapartym tchem w kinie, oglądając Milionerów”. Oczywiście nie jest to główna oś fabuły, choć jest pretekstem do pokazania całego życia Jamala. Film w brutalny sposób pokazuje, jak wyglądało życie biednych hindusów kilkanaście lat temu, jak sieroty musiały sobie radzić aby przeżyć i do czego zostawały zmuszane. Każda historia Jamala uderza w widza z siłą młota pneumatycznego i wyjaśnia, dlaczego w Indiach dzieje się tak a nie inaczej – dlaczego dzieciaki kradną wszystko co napotkają, dlaczego wpadają w złe towarzystwo i dlaczego nikomu nie ufają.
Reżyser filmu, Danny Boyle znany jest głównie z kinowego przeboju „Trainspotting”. I wyczuwa się pewne podobieństwo obydwu produkcji – bezkompromisowość, brutalność, zero upiększania i cenzury. W filmie panuje totalny realizm, jednak tylko na początku powoduje on totalne przybicie. Z czasem życie Slumdoga pokazuje, że upór popłaca i dzięki niemu zawsze dostanie się to czego chce. Wszak, zdradzę tu pewną tajemnicę, Jamal wcale nie pojawił się w Milionerach dla pieniędzy. Szybko staje się jednak istnym bohaterem narodowym, którego kocha cała biedniejsza część Indii, gdyż staje się ich nadzieją na lepsze życie.
Wykonanie filmu zasługuje na ogromne brawa. Akcja jest dynamiczna, sceny bardzo dobitne. Doskonale uchwycono brzydotę biednego Bombaju i tamtejsze obyczaje. Spodobała mi się także ścieżka dźwiękowa, wpadająca w ucho, a jednocześnie dodająca produkcji szybkości. Dzięki temu „Slumdog” wypada wśród podobnych produkcji wyjątkowo. Bo choć historia wydaje się bardzo prosta, zostaje ona opowiedziana w niesamowity sposób. I dlatego też mocno elektryzuje.
„Slumdog” słusznie otrzymał 8 Oscarów. Zasługuje na wysoką ocenę. Utrudnia mi to jednak mój subiektywny gust. Ale co mi tam

9/10

wtorek, 16 czerwca 2009

A zatem...

Blog na dziennikarstwo zawieszam na zawsze, gdyz świadomość, że nauczycielka regularnie go odwiedza, napawa mnie lekkim dyskomfortem (lekkim...).
Czy poprowadzę ten oto inaczej? Nie wiem. Się okaże.